Moi rodzice rozbudzili we mnie chęć poznawania świata. Kiedy byłem mały robiliśmy wyprawy na skraj miasta, a urodziłem się i do 29 roku życia mieszkałem w Swarzędzu. Swarzędz leży na płaskowyżu. Jezioro Swarzędzkie jest w dole, a za nim las, do którego jeździłem na grzyby i dalej lotnisko poznańskiego aeroklubu. Z brzegu jeziora widziałem samoloty – latały szybowce, skakali spadochroniarze. Marzyłem o lataniu. Po latach mi się to udało. W Aeroklubie Poznańskim wylatałem 250 godzin i zdobyłem trzecią klasę skoczka spadochronowego. Tak rozbudowałem chęć poznawania świata, dotarcia tam, gdzie jeszcze nie byłem. Kiedy wybierałem się na wyprawę kajakową za koło podbiegunowe północne koledzy pytali mnie, czy znam Norwegię, język. Gdy odpowiadałem, że nie znam nie kryli zdziwienia. Dla wielu ludzi to są bariery, magnesy odpychające, dla mnie – przyciągające. Nie byłem tam to zobaczę. Nie znam języka? To poznam. Z ludźmi się jakoś dogadam. Lubię ten dreszczyk emocji przed nieznanym.
Na oceanie nawet cały dom. Na Atlantyku spędziłem w nim ponad rok. Żeby sobie wyobrazić jak małą powierzchnię tam miałem trzeba by było na kuchennym stole poukładać dużo jedzenia, wejść na niego i nie schodzić przez kilka miesięcy. Dla większości ludzi byłaby to kara, mnie to się podobało. A że trudno, że nie miałem wszystkiego podanego na tacy? Miałem małą, przytulną kabinę, trochę większą od trumny, ale zapewniła mi to, że mogłem się położyć i przespać.
Kiedy miałem na kajakowym liczniku ponad 60 tys. km i kilka mórz „zaliczonych”, w końcu dojrzałem do tego, aby się wybrać na ocean. Mój zamysł był taki, żeby przepłynąć go między kontynentami, w trzech etapach: z Afryki do Ameryki Południowej, z Ameryki Południowej do Północnej i z Ameryki Północnej do Europy. Ostatecznie musiałem zmodyfikować swoje plany. Nie mogłem dopłynąć z Ameryki Południowej do Ameryki Północnej, m.in. dlatego że zostałem obrabowany na Amazonce. Dopłynąłem więc z Europy do Ameryki Północnej. Wybierałem trasy i terminy tak, aby wiatry oraz prądy mi pomagały, mimo tego każda wyprawa była trudniejsza od poprzedniej. Dlatego też cały czas udoskonalałem kajak. W dwóch pierwszych wyprawach ustawiałem się dziobem do wiatru i fal. W trzeciej odwrotnie – rufą do wiatru i fal. Tak chciałem od pierwszej wyprawy, dlatego poleciłem, aby kabina była z przodu. Zrobili tak jak chciałem, ale zakłócili całą moją koncepcję dodając pałąki i panel słoneczny. Pałąki połamały się pod koniec drugiej wyprawy i podczas trzeciej mogłem zrealizować swój początkowy plan. Udało mi się nie zginąć.
Na każdej wyprawie miałem ze sobą beczkę leków na choroby, które mogły wystąpić. Ani razu jej nie otworzyłem. Teraz jest sezon grypowy, ale my zarażamy się nawzajem. Mnie na oceanie nie miał kto zarazić.
Ptaki, ryby i ssaki – delfiny oraz wieloryby.
Pewnego razu wiosłowałem w dzień. Z dwa tygodnie już nie widziałem żadnego statku i nagle poczułem na sobie czyjś wzrok. Jakby mnie ktoś obserwował. Obejrzałem się, a 20 metrów ode mnie pojawił się wielki łeb wieloryba. To on mnie obserwował. Przyjemne uczucie.
W Polsce zwykle oglądam zachody słońca, bo nie wstaję wcześnie. Podczas wyprawy miałem tak nieregularny tryb życia, że oglądałem wschody i zachody. Wschody okazywały się ciekawsze. Wstawanie słońca to było coś fascynującego. Wokół ciemno i nagle zaczynał się brzask. Po godzinie robił się niemiłosierny upał. Nie dało się wiosłować.
Zwykle mówię, że doba, bo płynąłem dzień i noc.
O! Pierwsze dwie wyprawy, mimo że u nas w tym czasie była zima, odbywały się w tropikach, więc najprzyjemniejszą porą doby była noc. W dzień nie byłem w stanie spać, a więc noc zostawała i na spanie, i na wiosłowanie, była za krótka. Dzień mi się dłużył, zwłaszcza okresy flauty, czyli, gdy wiatru w ogóle nie było albo był bardzo słaby, a powietrze nieruchome i gorące. Tkwiąc na tym gładkim oceanie zmuszałem się, żeby powiosłować, czym doprowadzałem siebie na początki udaru cieplnego. To było groźne, więc sam siebie wyzywałem i w końcu nie wiosłowałem w upale podczas flauty.
Co do tego, gdzie jestem orientowałem się na podstawie GPS-u. Dokąd mam płynąć określałem według busoli, ale kajak na falach się kiwał i trudno było go utrzymać na kursie. Jeżeli widziałem, że w pobliżu mnie nie ma statków wyłączałem swoje światło. Wtedy wzrok przyzwyczajał się do ciemności i zauważałem mnóstwo gwiazd. Sterowałem patrząc na nie. Uwzględniałem pozorny ruch gwiazd na niebie i co godzinę wybierałem inne na kursie.
W pierwszej wyprawie miałem koperty, na których było napisane: „Otworzyć 24/25/26 grudnia”. Dotrzymywałem tych dat, mimo że nikt mnie nie widział. W środku znajdowały się kartki świąteczne od wnuczek, które przywiesiłem w kabinie. Wysyłałem rodzinie SMS-y z życzeniami, dzwoniliśmy do siebie.
To nie były moje pierwsze święta poza domem. Moja żona pochodzi z Nakła nad Notecią, a tam rzek nie brakuje. Gdy się udawaliśmy na Boże Narodzenie czy Wielkanoc, jechałem z kajakiem na dachu samochodu. Zawoziłem rodzinę na święta, a sam wypływałem. Nie było telefonów komórkowych, więc umawialiśmy się, że po świętach widzimy się w tym i w tym miejscu. Raz miałem trudną rzekę i nie zdążyłem dopłynąć na czas. Żona z dziećmi czekała na mnie z pół godziny, na piasku napisała: „Tu byliśmy”. Już mieli odjeżdżać, kiedy ich zauważyłem. Zacząłem krzyczeć, gwizdać i w ostatniej chwili mnie zobaczyli. Dobrze, że zaczekali, bo na drugi dzień musiałem być w pracy.
Po wyprawach oceanicznych uzyskałem nagrody różnej rangi, ale odczuwam pewien niedosyt. Powinno być specjalne wyróżnienie czy medal dla kogoś, kto zrobił wyprawę – solidną, daleką i trudną – wbrew swojej żonie. Ona od samego początku była przeciwna i chciała mi to wybić z głowy. Kiedy dzieliłem się z nią problemami cieszyła się, że do wyprawy nie dojdzie. Robiła wszystko, aby moje pomysły storpedować. Żona mi tak nerwy hartowała, że później już mnie nic na tym oceanie nie ruszało. Nadal jesteśmy małżeństwem, już ponad 40 lat.
Tak. Nie byłem, nie jestem i nie będę sportowcem. Mam znajomą – Izabelę Dylewską, która zdobywała medale olimpijskie w kajakarstwie klasycznym. Powiedziała mi: „Olek, dopiero na końcu wyprawy jesteś wytrenowany i gotowy”. I miała rację. Te moje wyprawy to był taki supermaraton, dlatego nie ruszałem ostro, tylko stopniowo przyzwyczajałem organizm. Dopiero po kilku miesiącach mogłem zasuwać długo i szybko, ale wtedy wyprawa się kończyła.
Na końcu mojej drugiej wyprawy dopłynąłem na Florydę. Dobiłem do Cape Canaveral. Miałem dopłynąć od strony oceanu do New Smyrna Beach, na północ od Canaveral. Kiedy już byłem w tym rejonie pojąłem, że nie dam rady tam dopłynąć. Miałem silne wiatry dopychające mnie do przylądka. Postanowiłem, że dobiję do Canaveral, a do New Smyrna Beach dopłynę wodami wewnętrznymi. Tak zrobiłem. Nocowałem przy śluzie oddzielającej wody oceaniczne od wewnętrznych, a rano przyjechał do mnie przyjaciel Piotr Chmieliński z dziennikarzami. Powiedział mi, żebym zasuwał do New Smyrna Beach, bo tam już ogłosili Aleksander „Olo” Doba Day w dzień mojego dopłynięcia. Jestem ambitny, więc płynąłem całą dobę – całą noc i jeszcze kawał następnego dnia. W sumie 30 godzin bez przerwy. Musiałem zasuwać. Dopiero po dwudziestu kilku godzinach zjadłem śniadanie. Na początku wyprawy nie dałbym rady, ale na końcu już byłem wytrenowany i udało mi się dopłynąć. Z zapaleniem spojówek, a tam kazali mi się uśmiechać i robić sobie zdjęcia. Nie mogłem powiedzieć ludziom, że jestem zmęczony i mają sobie pójść, bo przyszli specjalnie dla mnie.
Musiałem go wykupić, więc jest w Policach.
Wypraw oceanicznych nie mam już w planach, więc chciałbym sprzedać kajak. Czekam na odpowiedniego kupca.
Przymierzam się do wyprawy samochodowej do Azji z kolegami. Nie sam, nie po oceanie i nie kajakiem.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz