Zamknij

MICHAŁ WOROCH: "Czasami człowiek jest prawie samodzielny"

15:38, 03.06.2021 N.P Aktualizacja: 18:28, 03.06.2021
Skomentuj foto.: Michał Woroch/materiały prasowe foto.: Michał Woroch/materiały prasowe
reo

Rozmowa z MICHAŁEM WOROCHEM, podróżnikiem, który mimo niepełnosprawności przejechał m.in. dwie Ameryki.

 

Przyjechałeś samochodem do Jarocina?

Pytasz o to, że prawie tu nie dojechałem?

A było tak?

Wczoraj byłem w Sulęcinie, gdzie biblioteka zrobiła pierwszą edycję festiwalu podróżniczego. Wyjechałem stamtąd dzisiaj i po drodze popsuł mi się samochód*.

Land Rover?

Nie, Volkswagen T4 z poprzedniej podróży. Zrobiłem nim 300.000 km i nigdy nie stanął na drodze. Dzisiaj zgasiłem go przed przejazdem kolejowym i, gdy pociąg odjechał, nie mogłem go już odpalić. Prawie tutaj nie dojechałem, ale udało się znaleźć jakiegoś mechanika, który go troszeczkę podreperował. Nie obiecał, że wszystko będzie w porządku. Dojechałem do Poznania. Tam się zepsuł jeszcze raz, więc zmieniłem go na inny samochód i znalazłem się tutaj.

Zadając to pytanie, nie spodziewałam się takiej historii. W takim razie, gdzie jest dzisiaj Land Rover?

W Gliwicach. Najczęściej używany jest do jeżdżenia do Szczyrku. Mam przyjaciela, który ma tam piękny domek, do którego nigdy nie mogłem dotrzeć. Kiedy nie było Land Rovera, znajomi po prostu wciągali mnie w górę kilka godzin. Teraz wsadzam ich wszystkich do samochodu i wjeżdżamy nad chatkę, żeby łatwiej dostać się do domu.

Gdzie jeździ się nim lepiej – na polskich drogach czy dwóch Ameryk?

Nigdy nie zadałem sobie tego pytania… Tak naprawdę tak samo... On jest wolny, głośny i mało przyjemny do jazdy, jeżeli nie widzi się frajdy z jeżdżenia samochodem, który jest naprawdę niewygodny. Najfajniejszy okazuje się, gdy człowiek się nie śpieszy. Kiedy zapisałem się na forum Land Roverów w Polsce, najczęstszą informacją, którą czytałem była ta, że wybrałem najbardziej niewygodny samochód terenowy. I, że ta wyprawa będzie trudna.

Taka była?

Muszę sobie radzić w codziennym życiu mając SMA – rdzeniowy zanik mięśni i poruszając się na wózku, więc przejechanie dwóch Ameryk wcale nie było takie trudne.

Przez rok mieszkałeś w samochodzie. Jak było?

Moim marzeniem było być w podróży. Bardzo chciałem jechać i tylko być. Tak się złożyło, że podróż odbyłem z moim przyjacielem Maciejem Kamińskim, który również porusza się na wózku. Uznaliśmy, że szukanie co drugi, trzeci dzień noclegu dla dwóch wózkowiczów w samodzielnej podróży będzie dużym problemem. Zwłaszcza w Ameryce Południowej. Stwierdziliśmy, że zbudujemy sobie „hotel na kółkach”. Przerobiliśmy starego Defendera, tak żebyśmy mogli w nim mieszkać. Ma dwie sypialnie. Jedną na dachu, do której prowadzi winda. Drugą w środku samochodu, w której spokojnie można się wyspać. W sumie był w miarę przyjemny.

Co brałeś pod uwagę tworząc trasę wyprawy?

Mieliśmy mniej więcej punkt, do którego chcieliśmy dotrzeć i słuchaliśmy drogi. To było dla nas najważniejsze. We wcześniejszej podróży – w 2012 roku, również z Maciejem – przejechaliśmy Europę dookoła. Właśnie tym samochodem, który się dzisiaj zepsuł. Mieliśmy plan, że dojedziemy do muzeum Salvadora Dalego i zwiedzimy je. Gdy tam dotarliśmy okazało się, że miejsce nie jest w ogóle przystosowane do osób poruszających się na wózkach. W podróży przez dwie Ameryki założyliśmy sobie, że nie będziemy mieli wymarzonych punktów, do których chcemy dotrzeć, bo bez sensu jest łapać się na tym, że czegoś nie można zrobić. Gdy słucha się drogi, widzi się, co można zobaczyć, gdzie wjechać albo gdzie zatrzymać się, lepiej się podróżuje.

Podjęliście decyzję. Wsiedliście do samolotu i wylądowaliście w Buenos Aires. Przesiedliście się do samochodu. Co później się wydarzyło?

Po małych tarapatach, odnośnie obierania samochodu z urzędu celnego, ruszyliśmy w stronę Ushuaia, czyli najdalej wysuniętego na południe miejsca, do którego można dotrzeć samochodem. Zjechaliśmy w dół, gdzie symbolicznie otworzyliśmy mapę i dotknęliśmy jej krańca, uświadamiając sobie, że w tym punkcie jesteśmy, po czym ruszyliśmy w górę. W stronę Alaski. Dokładnie do miasta, które nazywa się Deadhorse i także jest najdalej wysuniętym miastem, tym razem na północ, do którego można dotrzeć samochodem. Gdy osiągnęliśmy cel, zaczęliśmy zjeżdżać do Nowego Jorku, żeby bezpiecznie wrócić do kraju. My samolotem, samochód statkiem.

Zanim dotarliście na Alaskę i do Nowego Jorku, Land Rover podobno latał w Ameryce Południowej.

Tak było. Moim marzeniem podczas tej podróży było zobaczenie miasta, które nazywa się Iquitos – serca dżungli. Maćkowi na początku o tym nie mówiłem, ale później – gdy zacząłem sprawdzać informacje i okazało się, że da się tam dojechać – powiedziałem mu o tym. Zgodził się spróbować. To jest miasto, do którego nie prowadzi żaden szlak kolejowy ani żadna droga. Można tam tylko dopłynąć statkiem albo dolecieć samolotem. Ostateczną decyzję, że tam pojedziemy, podjęliśmy w Limie. Aby z Limy dostać się do miasta, z którego mogliśmy popłynąć promem do Iquitos, musieliśmy przejechać przez góry. Gdy dojechaliśmy do portu okazało się, że nie ma tam żadnych podjazdów i samochód trzeba przenieść dźwigiem. Ludzie za to odpowiedzialni stwierdzili, że właściwie to możemy już zostać w aucie, bo po co jeszcze nas później przekładać tym dźwigiem. Lepiej wszystkich naraz. Rzeczywiście Defender latał. I to razem z nami.

I siedzieliście w nim trzy dni?

Wtedy w sumie sześć. Trzy dni przed wypłynięciem z portu. I trzy dni, gdy płynęliśmy.

W tym momencie nie miałeś dość Maćka?

Nie. My w ciągu roku pokłóciliśmy się trzy razy i to przeważnie przed posiłkiem. Uważam, że w podróży najważniejsze jest zaufanie do drugiej osoby. Mogą się dziać różne rzeczy, ale jeśli jest się zgranym teamem, wszystko można przetrwać, on w podróży jest kluczowy. Maćka poznałem w szpitalu, gdy nagle usiadł na wózku. Ja powoli przestawałem chodzić, więc też siadałem na wózek. Los położył nas na jednej sali. W Amerykach nie załamywaliśmy się, że jesteśmy na końcu świata. Byliśmy na nim w szpitalu i doskonale wiedzieliśmy, że jeśli go przeżyliśmy to razem przeżyjemy każdą podróż.

Dotarcie do stolicy dżungli jest dla ciebie największym osiągnieciem tej wyprawy?

Ciężko to określić. Gdy po powrocie usiadłem w fotelu, pomyślałem: „Nie poddałeś się podczas dwóch i pół roku przygotowań i skończyłeś ją”. A działo się bardzo dużo rzeczy, przez które powinniśmy ją rzucić i wrócić do kraju. Nie zrobiliśmy tego. Dokończyliśmy ją i wróciliśmy do Polski tak jak zaplanowaliśmy. Dzięki niej mniej rzeczy się boję. Lepiej mi się żyje w Polsce. Po prostu łatwiej.

No właśnie, nie masz czasami tak, że przejechałeś dwie Ameryki, zrobiłeś to, to i jeszcze to, z tym sobie poradziłeś na drugim końcu świata, a w Polsce napotykasz na bariery, których nie jesteś w stanie przejść?

Nie porównuję. Nie mam w sobie wewnętrznego głosu, który mówi mi: „Ej, dałeś radę to zrobić, a tego nie możesz?!” Raczej, gdy czegoś nie mogę zrobić w określony sposób, szukam innego rozwiązania.

Wracając do wyprawy – co jedliście podczas podróży?

Kocham gotować. W samochodzie zrobiłem kuchnię zmontowaną ze starej skrzynki elektrycznej. Mieliśmy w niej prąd o mocy 220 W. Były blendery, miksery, palniki, garnki, bardzo dużo przypraw. O ile samo przygotowanie do podróży było kosztowne, o tyle ona sama już nie. Ropa w Ameryce Południowej jest tania. Jedzenie kupowaliśmy na targowiskach. Mango było najtańsze, więc je miksowaliśmy, dodawaliśmy chili i mieliśmy sos. Na oleju smażyliśmy słodkie bataty, pity z serem i oliwkami. Albo gotowaliśmy marchewkę. Piliśmy dużo soków, bo były po prostu tanie, a przy tym zdrowe. Chyba w życiu nie wypiłem tyle soku z ananasa, ile tam.

Powiedziałeś, że przygotowanie do wyprawy było kosztowne, a ona sama już nie…

Przez 80 proc. wyprawy spaliśmy w samochodzie. Jedliśmy rzeczy, które kupiliśmy na ulicy albo na targowisku i sami je przerabialiśmy. To naprawdę nie wychodziło drogo. Taniej niż w Polsce.

Jak wyprawę pogodziłeś z pracą?

Jestem grafikiem, więc mam pracę przy komputerze. Gdziekolwiek mogłem podłączyć się do sieci, robiłem to i starałem się wykonać trochę pracy. Całe szczęście szybko mi to szło, więc nie było z tym problemu.

Jak twoi najbliżsi reagowali na podróż?

Początek był łatwy, bo wierzyli, że nam się uda wyruszyć. Kiedy zbliżaliśmy się do niej, zaczęły się pytania: „Może nie jedźcie? Może to jest bez sensu? Może gdzie indziej pojedziecie?” itd. Sama wyprawa kosztowała ich dużo nerwów, ale gdy wróciliśmy byli z nas bardzo dumni.  

Gdzieś wpadłam na informację, że musieliście przerwać wyprawę. To prawda?

Tak. Poza granicami Polski byliśmy 371 dni, ale de facto po dziewięciu miesiącach wyprawy, gdy dojechaliśmy do Los Angeles, wybuchł nam silnik. Dokładnie pasek rozrządu strzelił drugi raz. Wróciliśmy do Polski i po dziesięciu miesiącach, z silnikiem w samolocie, wróciliśmy do Los Angeles. Włożyliśmy go do samochodu i skończyliśmy wyprawę.  

Co było tym impulsem, który kazał wam wrócić na trasę?

Gdybyśmy nie wrócili to byłaby największa głupota. Pracowaliśmy dwa i pół roku nad tą wyprawą, byliśmy dziewięć miesięcy w trasie i mieliśmy się poddać? Trzeba było ją skończyć. I to nie dlatego, żeby komuś o niej opowiadać. Dla siebie. Ani podczas przygotowań, ani podczas wyprawy nie myślałem o tym, że będę się swoją historią dzielił z szerszym gronem. Cieszę się, gdy ktoś chce słuchać o przygodzie, którą przeżyłem. Fajnie, jak wyciągnie z niej wnioski, a jak przeżyje przygodę z nami w Amerykach np. czytając „Krok po kroku” (książkę autorstwa Michała Worocha – przyp. red.) to jeszcze lepiej.

A te wszystkie nagrody to tak przez przypadek?

Akurat z nich jestem dumny. Sam przed sobą wiem, że ta wyprawa kosztowała mnie dużo zdrowia i pracy. Nagrody są docenieniem tego. Bardzo się z nich cieszę i jestem szczęśliwy, że je dostałem.  

Przyznajesz, że zanim wyjechałeś w podróż po Amerykach byłeś bardziej sprawny niż po powrocie…

Mam chorobę, która postępuje, więc dwa i pół roku pracy w projekcie, rok podróży, dziesięć miesięcy przerwy – jest na tyle długim okresem, że różnica między ilością sił na początku i na końcu jest znaczna. Od roku przyjmuję lek, który wywalczyliśmy z Fundacją SMA jako refundowany. Jestem w programie lekowym, więc ostatnio bardzo dużo się rehabilituję. Dzięki temu mój stan zdrowia jest lepszy.  

Rehabilitacja pozwoliła ci marzyć o Himalajach?

Myślałem, że już nigdzie więcej nie pojadę, ale na urodzinach u Andrzeja Bargiela, chwilę po tym jak zjechał z K2, spotkałem starego kumpla, który zapytał mnie czy nie ruszyłbym z nim gdzieś w góry na jego nowych łazikach elektrycznych. Zaproponował Himalaje.

Nie umiesz po prostu pojechać na wyprawę. W Mongolii miałeś własną uprząż, aby utrzymać się na koniu, w Amerykach samochód, a w Himalajach będziesz miał łazik.

To prawda, ale tak jest tylko dlatego, że jeżeli daną rzecz mógłbym zrobić bez tych sprzętów to bym ją zrobił. One dużo ułatwiają. Czasami sprawiają, że człowiek prawie jest samodzielny.

Jak działa taki łazik?

To jest lekka konstrukcja aluminiowa, do której doczepione są cztery koła. W każdym kole jest silnik podłączony do bardzo dużej baterii. Za pomocą manetki, jak w motorze, dodaję gazu, hamulcami zwalniam. Nieźle jeździ po górach. Ostatnio udało nam się dotrzeć do Pięciu Stawów.

A w Himalajach jakie jest wyzwanie?

Chcemy zrobić trekking dookoła Annapurny. Największym wyzwaniem będzie dotarcie na przełęcz Thorung La na wysokości 5416 m n.p.m.

Są jeszcze jakieś rzeczy, które chciałbyś zrobić albo zobaczyć?

Cały czas. Chciałbym wybudować dom. Niektórzy budują takie, które są dostosowane pod potrzeby osób z niepełnosprawnościami, ale ja chciałbym wybudować bardzo przystosowany do osób niepełnosprawnych. Taki, w którym mogłyby mieszkać osoby, które nie są w stanie same funkcjonować albo tak im się wydaje. Już są możliwości elektro-mechaniczne – dźwigi, automatyczne otwieranie drzwi, okien, gotowanie bądź nalewanie wody itd., które mogłyby im udowodnić, że są w błędzie. Wszystko jest do zrobienia. Wystarczy tylko mieć pomysły i fundusze.

Nie ma rzeczy niemożliwych?

Są, ale jest też bardzo dużo tych, o których mówimy, że są niemożliwe, a da się je zrobić.

*Rozmowa odbyła się jesienią, przy okazji jednego ze spotkań zorganizowanych w JOK Jarocin w ramach projektu pn. „Na walizkach”.  

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%