Zamknij

OLGA GITKIEWICZ: "Z pisania trzeba mieć przyjemność"

17:31, 01.05.2021 Rozmawiały AGATA ZIELIŃSKA i MAŁGORZATA NIESTRAWSKA-KAŹMIERCZAK Aktualizacja: 13:25, 03.06.2021
Skomentuj foto.: materiały prasowe foto.: materiały prasowe

Rozmowa z OLGĄ GITKIEWICZ – reportażystką, autorką książek pt. „Nie hańbi” i „Nie zdążę”.

 

Dlaczego nie przyjechała pani pociągiem?

Bo muszę być jutro o 11:00 w domu. Moje dzieci mają zdalną szkołę i muszę przejąć opiekę nad nimi. Mieszkam w Żyrardowie. Dwie lub jedna przesiadka to nie jest jakiś dramat, ale po prostu muszę być w miarę rano w domu, a dwie i pół godziny kontra około sześciu robi różnicę.

Czyli po prostu „Nie zdążę”?

Mam nadzieję, że zdążę (śmiech). Wiem, że osoby, które czytały książkę mają poczucie, że jestem wybitnie antysamochodowa. Krytykuję korzystanie z samochodu, ale nadmierne. Wiem, że są miejsca, gdzie bez niego naprawdę trudno żyć i organizować sobie codzienność. Czasami sama jeżdżę samochodem, choć nazywam to „trollingiem dróg i mostów”, bo, niestety, jeżdżę przepisowo. Dla większości kierowców to nie do zniesienia. Przez 5 – 10 km jadą za mną 90 km/h, albo 50 km/h, ale, z tego co obserwuję, większości trudno jest to wytrzymać.

Skąd się wzięło „Nie zdążę”? Z własnych doświadczeń czy z opowiadań innych? I skąd u pani zainteresowanie transportem? Z doświadczenia wiem, że ludzie z większych miast nie są aż tak zainteresowani dojazdami, bo mają wszystko pod nosem.

Kiedy mam spotkania w Poznaniu, Wrocławiu czy Trójmieście to tam przychodzą osoby, które mówią, że też czują się wykluczone komunikacyjne i, że ich potrzeby transportowe są niezaspokojone. Gdy usłyszałam to w Gdańsku to pomyślałam sobie, że trzeba by pojechał na Mazury i zderzyć doświadczenia, bo są miejsca, gdzie naprawdę jest tragicznie. Choć nie jestem fanką tego rodzaju dialogu, aby mówić komuś, że jest ok, bo inni mają gorzej.

Śmieję się, że gdy pisałam pierwszą książkę pt. „Nie hańbi” – o pracy – to w czasie jej tworzenia przygotowałam sobie grunt pod ileś kolejnych książek. Pierwszym impulsem byli ludzie, z którymi rozmawiałam o pracy w Polsce – o ich warunkach pracy, tym jak im się pracuje, co jest dla nich trudne. Bardzo często mówili mi o dojazdach. O ile te historie, gdy ktoś opowiadał, że codziennie trzy, trzy i pół godziny na dobę traci na dojazd do i z pracy, jeszcze mnie tak mocno nie uderzały, o tyle robiły to wypowiedzi osób bez pracy, które mówiły, że nie są w stanie jej podjąć, bo nie mają możliwości dojazdu nawet do urzędu pracy, aby się zarejestrować. Urzędnicy zwracali uwagę na to, że niektórym ludziom nie są w stanie zaproponować zatrudnienia, bo oni nie mają czym dojechać do miejsca pracy. Oczywiście można kombinować – rower, dogadanie się z kimś – ale to nie jest żaden środek transportu, na którym można polegać. Wtedy zainteresowałam się tematem. Myślałam o codziennej mobilności. Sama dość dużo dojeżdżałam i, gdy w wydawnictwie „Dowody na istnienie” rozmawialiśmy o potencjalnych tematach na kolejne książki, zaproponowałam pociągi. Zaczęłam czytać rozmaite opracowania fachowe i trafiam na to autorstwa zespołu Michała Wolińskiego z SGH. Ono bardzo jasno wskazywało, że już w szkole zaczyna się uzależnianie codziennych życiowych wyborów od dostępnych środków transportu. Dzieci idą do szkoły nie tam, gdzie chcą tylko tam, gdzie mogą dojechać. W Żyrardowie, który jest akurat dosyć dobrze skomunikowany, jeśli chodzi o kolej, często rano obserwowałam dzieci, które brały w kasie zaświadczenia do szkoły o tym, że pociąg się spóźnia. Temat dojrzewał i w końcu stwierdziłam, że trzeba o nim napisać.  

W książce jest dużo danych statystycznych i ustaw. Trzeba przeszperać bardzo dużo?

Dużo, zwłaszcza gdy jest się kimś takim jak ja, czyli niezajmującym się w ogóle transportem. Kiedy nie siedzi się w tym temacie, trzeba mocno się wgryźć, aby w miarę przystępnie wyłożyć go czytelnikom. Jestem dziennikarką i musiałam się bardzo dużo nauczyć. Wielu rzeczy nie wiedziałam. Chodziłam od eksperta do ekspertki i oni mi tłumaczyli absolutne podstawy. Np. uczyli mnie układać rozkład jazdy.

Książka zawiera nie tylko informacje faktograficzne, ustawy i dane statystyczne, ale też ludzkie historie. Dlaczego jest takie zestawienie? Nie kusiło pani, aby skupić się tylko na tych historiach, których jest tak dużo?

Kusiło, ale one w jakimś stopniu są powtarzalne. W pierwszej wersji książki było ich dużo więcej. Zostały usunięte w procesie redakcji, dlatego że w tej książce chciałam przez ludzkie historie pokazać system, jakim jest zbiorowy transport publiczny. Gdyby były to tylko historie ludzi, nie wszystko dałoby się pokazać. Opisując życie innych pojawia się pokusa grania traumą. Nie chciałam tego robić. Chciałam pokazać, że transport publiczny to nie jest jakaś wyjątkowa rzecz, która wiąże się z jaskrawymi przykładami – ktoś ciężko zachorował, bo nie ma dostępu do lekarza – tylko coś co codziennie dotyczy każdego z nas.

Zapadła pani w pamięci historia, która ostatecznie nie znalazła się w książce?

Wypadła historia dziewczyny spod Łowicza – nastolatki, która mi opowiadała, jak dojeżdża do szkoły i koleguje się tylko z innymi dziewczynami, które też dojeżdżają. Relacje utrzymują tylko w autobusie. Bardzo rzadko się spotykają, czasami gdzieś na przystanku. Opowiadała, że bywa na tyle wcześnie w szkole, że spędza czas w szatni, na ławce pod kurtkami i płaszczami. Dla mnie to było poruszające. Zostało wyrzucone, ponieważ tam pojawiły się wątki nastoletnie, co do których w procesie redakcji uznaliśmy, że już wystarczająco wybrzmiały w książce.

Bardzo często było tak, że osoby, które zagadywałam (albo one mnie zagadywały, bo siedziałam we wsi na przystanku) mówiły, że nie mają kontaktów społecznych czy z rodziną. Albo że mają przyjaciół, ale oni mieszkają 15 km od nich i nie widzieli się już ponad 10 lat, bo mają po 80 i nie dają rady się odwiedzać. Albo że ktoś nie widział siostry, bo nie ma autobusu. To zwykle mówiły seniorki. W młodszych grupach wiekowych zbliżony procent mężczyzn i kobiet ma prawo jazdy, ale w starszych jest bardzo duża dysproporcja w tym temacie. W rejonach, w których nie ma sprawnego transportu mężczyźni dosyć długo pozostają niezależni. Kobiety bardzo często są pozostawione same sobie. Siedzą w domu na wsi, gdzie przyjeżdża mobilny sklep, a czasami sąsiedzi zrobią zakupy.

Powiedziała pani, że siedziała na przystanku, a ludzie sami podchodzili. Jaka była więc metodologia zbierania materiału?

Aż głupio mi o tym mówić, ale w przypadku tej książki nie musiałam za bardzo zabiegać o rozmówców. Dosyć szybko zaczęłam pisać w mediach społecznościowych, że pracuję nad taką książką i ludzie zgłaszali się do mnie np. na Facebooku. Również niektórzy specjaliści. Wymyśliłam sobie – z perspektywy czasu nie wiem, czy to był głupi pomysł czy nie, bo co dwa tygodnie mi się to zmienia – że napisze tę książkę bez samochodu. Sprzedałam go.

Tak też ta książka była reklamowana.  

Sprzedałam samochód, aby nie kusiło mnie, żeby nim jeździć. Wiedziałam doskonale, że jeśli pojadę autem, zatrzymam się przy czyimś płocie i zapytam, jak tu się żyje bez samochodu czy autobusu to będzie to trochę nieuczciwe. Chciałam spróbować pojeździć po Polsce przy pomocy dostępnego transportu publicznego. Z jednej strony to był kanał, bo w wielu miejscach miałam wielkie kłopoty. Byłam gdzieś tydzień i on był absolutnie zmarnowany, bo nie mogłam nigdzie dotrzeć albo musiałam polegać na ludziach dobrej woli, którzy mnie podwozili. Z drugiej strony, jeździłam pociągami, autobusami, busami, czasami stopem, BlaBlaCarem, dużo chodziłam i dzięki temu zobaczyłam, jak naprawdę wygląda komunikacja.

Zdarzyło się pani gdzieś utknąć i załamać?

Tak. Wielokrotnie miewałam momenty załamania, ale jakoś udawało mi się z nich wyjść. Pewnie dlatego, że moja sytuacja była tymczasowa. Dlatego nie mogę porównywać swojego doświadczenia z doświadczeniem osób, które muszą żyć tak na co dzień.

Były telefony do męża: „Już nie wytrzymam, przyjedź po mnie!”?

Nie… Przyznam, że największy moment załamania miałam na stacji Poznań Główny (śmiech).

Bo nie wiedziała pani, gdzie jest peron 4a?

Nie, tor 56. Miałam mało czasu na przesiadkę, a, gdy wbiegłam na dworzec, usłyszałam, że mój pociąg odjedzie z czegoś tam przy torze 56 i stwierdziłam, że to jest koniec, bo ja nie przebiegnę tych 50. torów. Pobiegłam. To był jakiś odsłonięty, zimny peron i gdy już się na nim znalazłam, usłyszałam, że mój pociąg jest opóźniony o 25 min., a później o 30, 40… Gdy wyjeżdżałam z domu było +5°C, a gdy czekałam w Poznaniu było blisko -20°C. W plecaku miałam mokry ręcznik i ubrania. To wspominam najstraszniej.

Jak tę książkę odebrali jej bohaterowie i eksperci?

Z niektórymi dalej się koleguje (śmiech). Kamil, który chciały mieć własny autobus, cały czas wysyła mi wiadomości. Niektórzy kolejarze piszą mi co u nich. Gdy zaczęła się pandemia, informowali mnie o sytuacji w pracy – jak wyglądają zmiany, jak zabezpieczenie, o ile mniej jest połączeń. W przypadku ekspertów i książki zawsze jest stres. Miałam świadomość, że będzie wiele osób z branży, które będą chciały ją przeczytać tylko po to, aby znaleźć jakiś błąd. Gdy byłam na kongresie transportu publicznego, któryś z ekspertów w tym temacie powiedział mi, że przeczytał książkę z nastawieniem, że znajdzie jakiś błąd i nie znalazł. Jestem dumna z siebie i ludzi, którzy chcieli podzielić się swoją wiedzą, dobrze mi to wszystko wytłumaczyli, a jeszcze później – zanim książka się ukazała – udzielali różnych wskazówek.

Czy, gdy pojawia się gdzieś pani po wydaniu „Nie zdążę”, zawsze ktoś zaczyna opowiadać swoje historie?

Pewnie.

To jest męczące?

Nie, bo nie uprawiam tego zawodu przypadkowo. Lubię go. Jestem sfrustrowaną tym, że piszą do mnie ludzie w naprawdę dramatycznych sytuacjach. Przysyłają mi informację, że pisali już wszędzie, albo kopię listu do sołtysa i wójta. I co ja mam im powiedzieć? Wiem co mogę powiedzieć, ale nie chcę im mówić, że ich wójt ma ich gdzieś, bo nie rozumie, że ludzie mają potrzeby transportowe.

Oprócz tego, że rozmawiałam z ludźmi, którzy z transportu korzystają, zajmują się nim naukowo i tymi, którzy w nim pracują, rozmawiałam też z urzędnikami. Wielu z nich nie rozumiało, że sprawny transport jest zadaniem samorządów. Sporo mówiło mi, że nie ma takiego obowiązku. W gminach mówili, że to zadanie powiatu. W powiecie, że gminy powinny się ze sobą dogadać. Oczywiście to jest też kwestia tego, jaki mamy w Polsce stan prawny. Tzn., że ustawa o publicznym transporcie zbiorowym wygląda jak wygląda i znowu nie ma jej nowelizacji. Mimo że prace trwają już ileś lat. Być może to jej kształt wpłynął na myślenie, że transportu publicznego może po prostu nie być, bo ludzie jakoś sobie poradzą. Tam, gdzie jest kolej, naprawdę nie jest źle, ale przecież nie wszędzie w Polsce jest kolej. Niektóre linie zostały zlikwidowane, a gdzieniegdzie w ogóle ich nie ma. Tam nie jeżdżą nawet autobusy, a ja w tych miejscowościach słyszałam: „U nas nie ma problemu”.   

Ma pani jakąś radę dla osób, które zajmują się planowaniem transportu publicznego?

Osoby, które wiedzą, jak zorganizować sprawny transport lubią go, interesują się nim i z niego korzystają. Gdy byłam w Dywitach – zamożnej gminie pod Olsztynem, która zorganizowała sobie komunikację – tam był pan Krzysztof Ziemkiewicz, który obwiózł mnie po gminie i opowiedział, jak rozumie transport. Po pierwsze, nie jeździliśmy samochodem tylko autobusami. Dzięki temu mogłam zobaczyć to, co wcześniej pokazywał mi na mapie, ile osób jest w autobusie i przekonać się jak to działa. Gdy jeździliśmy, zagadywał do kierowców. Pytał o utrudnienia, zwracał uwagę na to, że coś jest nie tak na wyświetlaczu. Rozmawiał z pasażerami, a to wcale nie były godziny szczytu. Zapytałam go, czy w miastach na podobnym szczeblu samorządowym są jego odpowiednicy, z którymi może wymieniać doświadczenia. Niestety, nie. Okazuje się, że w niewielu miastach jest oddzielne stanowisko do planowania transportu na określonym terenie. Są wydziały transportu, ale mają takie obowiązki, jak remonty dróg czy objazdy ich. I dlatego to później tak wygląda. Ale, gdy jeździłam z niektórymi kolejarzami – z resztą po Wielkopolsce – to oni wiedzieli, jak wygląda dworzec kolejowy, gdzie się wsiada, gdzie jest dworzec autobusowy, dokąd można dojechać, a gdzie już jest słabo. Oni się po prostu orientowali. I w gruncie rzeczy o to chodzi – aby poznać transport na własnej skórze. Bo jeśli jeździ się samochodem to uważa się, że transport publiczny jest niepotrzebny, bo każdy może jeździć samochodem, a w dodatku to jest wygodne.  

Ile trwała pani przygoda bez samochodu?

Półtora roku.

Jaki był powrót?

Ekstatyczny. Pojechałam do bohatera, do którego wybierałam się już bardzo długo. Poza tym, w samochodzie czułam się bezpieczniej. Gdy szłam z Hoczwi w stronę Leska i było ciemno, trochę się bałam. Gdy umawiałam się z kimś przez Facebooka, że porozmawiamy o problemach transportowych w okolicy Dębicy i mówiłam mu, że przyjadę busem o 20:40, a obcy człowiek informował, że po mnie przyjedzie i gdzieś zawiezie, powtarzałam sobie, że trzeba ufać ludziom, ale strach był (śmiech). A potem nagle miałam samochód, który daje wolność. Drogi i warunki mamy jakie mamy, więc szybko mi przeszedł ten entuzjazm. Staram się za dużo nie jeździć, raczej jak najwięcej chodzić.

Sprawdziła pani, co by się bardziej opłacało – pociągi i autobusy czy samochód?

Nie, bo mam zebrane tylko bilety Intercity i te, które kupowałam przez aplikację, a bardzo dużo kupowałam w kasie. Notowałam kilometry, ale nie cenowo, bo stwierdziłam, że się załamię. Niestety, do pisania reportaży w Polsce trzeba dużo dopłacać. Dzięki pieniądzom ze sprzedaży samochodu mogłam kupować bilety i noclegi w miejscach, w których się zatrzymywałam.

Po „Nie zdążę” i wcześniej „Nie hańbi” ma pani poczucie, że stała się specjalistką od spraw społecznych?

Nie mam takiego poczucia w sobie, ale chyba rzeczywiście taka łatka trochę do mnie przylgnęła. Przychodzi do mnie wiele osób i mam już listę około 50. książek z „nie” w tytule (śmiech).

Co ludzi boli?

Podczas spotkania w Słupsku jeden z mężczyzn zapytał: „Pani przyjechała mówić o komunikacji, czy tak o czymś jeszcze?”. Zapytałam, o czym chciałby usłyszeć. Chciał jakieś historie ze świata. Nie miałam ich, więc dał mi radę, abym napisała o rolnictwie w Polsce. Coś w rodzaju „Nie sieję” (śmiech). Ale nie napiszę o tym.

A więc, o czym?

Piszę biografię, która też wywodzi się z „Nie hańbi”. Zaczęła się od Haliny Krahelskiej, czyli inspektorki pracy z XX-lecia międzywojennego, która była nadmiernie aktywną kobietą. Również w czasie wojny. Wydaje mi się wręcz nieprzyzwoite robić w czasie jednego życia tyle rzeczy, ile ona. Miała w sobie jakiś obłęd obywatelskiej aktywności. Gdy zaczęłam pracować nad książką, okazało się, że tych Krahelskich było więcej i one się wszystkim mylą. Jedna z nich to Krystyna, która jest autorką pieśni powstańczej pt. „Hej chłopcy, bagnet na broń” i pozowała do pomnika syreny warszawskiej, a jej biografia jest bardzo mitologizowana. Moja książka pt. „Krahelskie do potęgi” będzie więc o kobietach z rodziny Krahelskich, które były nadmiernie aktywne, a jednocześnie się plączą. Staram się wyprostować nitki, które je łączą. Zastanawiam się też, dlaczego z niektórych robimy pomniki i o jednych piszemy, a o innych milczymy.

Te nitki plątały się pani także w „Nie hańbi”, które jest trochę pani rodzinną historią. Od tego się zaczęło?

Dawno temu chciałam napisać książkę o Żyrardowie, ale usłyszałam, że to głupi pomysł, bo o robotniczych miastach już były książki, a dokładniej jedna – Małgorzaty Szejnert pt. „Czarny ogród”. Pomyślałam, że napiszę o rynku pracy w Polsce, ale usłyszałam, że to też jest głupi pomysł, bo o czym tu pisać, ale skoro się tak upieram to niech już piszę. Lubię szukać kontekstów historycznych, więc zaczęłam sprawdzać, co się działo w latach 50., przed wojną. Wtedy bardzo dużo wyników dotyczyło Żyrardowa. Ja się tam urodziłam, moja rodzina stamtąd pochodzi. Sprawdzałam wszystko to, co mi się pojawiało, ale miałam w głowie przykazanie, żeby absolutnie o tym nie pisać, bo w polskim reportażu nie pisze się o tym, co dotyczy autora. Mam wrażenie, że to już się zdezaktualizowało. Zdecydowałam się więc napisać o mojej babci, prababci i pradziadku. Moją rodzinę starałam się traktować jak aktorów. Tak, aby ich życiorysy ilustrowały pewne przemiany, które przebiegały w stosunkach pracy, warunkach pracy, na rynku pracy. Starałam się nie być czułostkowa. Patrzeć na nich z boku i wykorzystywać tylko te fragmenty życiorysów, które tyczyły się samej pracy. Nie wybiegałam poza tę sferę. Chciałam też pokazać, że to, o czym myślimy jako o nowatorskim, w pracy było już 150 lat temu, bo cykle się powtarzają. Na kolei też mamy zmianę – co 10 lat.

Kto mówił pani, że nie warto pisać o pracy?

Skończyłam Polską Szkołę Reportażu, którą powołali Mariusz Szczygieł, Wojciech Tochman i Paweł Goźliński. Kiedy uczyłam się tam parę lat temu, słyszałam rady, żeby nie pisać o pracy, bezrobociu, internecie, gospodarce. O sobie nigdy. Zdania tylko krótkie, bez przymiotników. Wszystkie: „jakby”, „jakiś”, „nagle” wyrzucić. (śmiech) Teraz sama mam zajęcia ze studentami w tej szkole i mówię im zupełnie na odwrót. Trzeba znaleźć swój sposób. Mam różne propozycje napisania książki, ale tej o rolnictwie – niezależnie od tego, ile ktoś mi za nią zapłaci – nie napiszę. Uważam, że z pisania trzeba mieć własną przyjemność. Trzeba być ciekawym tematu, znaleźć w nim coś interesującego, bo inaczej wyjdzie rzemieślnicza książka. Na pewno są ludzie, którzy potrafią napisać na zadany temat, ale ja musze go poczuć. Dlatego książkę historyczną, którą teraz piszę, tworzę dla siebie. Zaczęłam ją dokumentować, gdy tworzyłam „Nie hańbi”. Piszę ją w swoim tempie, nie mając żadnej umowy. Nietypowo, bo dzisiaj jak ktoś ma pomysł na książkę to od razu chce umowę i zaliczkę. To jest ważne, aby mieć komfort pracy, ale ja tę książkę chciałam ułożyć sobie w głowie i napisać, nie być przy tym niczym ograniczona.

(Rozmawiały AGATA ZIELIŃSKA i MAŁGORZATA NIESTRAWSKA-KAŹMIERCZAK)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%